Bohaterowie nie powinni mieć dzieci ("Harry Potter i Przeklęte Dziecko")

Hello!
Gdy pojawiła się informacja o powstaniu sztuki teatralnej na motywach z Harrego Pottera, podeszłam do sprawy z dystansem, zdając sobie sprawę, że i tak jej nie zobaczę, więc nie ma co sobie tym głowy zawracać. Potem, bardzo powoli, pojawiały się zdjęcia obsady, wraz z kontrowersjami dotyczącymi, tego że Hermionę odgrywa czarnoskóra aktorka. Kiedy dokładnie dowiedziałam się, że scenariusz sztuki ma zostać wydany, nie pamiętam. W pierwszej chwili, też nie bardzo mnie to obeszło. Do czasu premiery przedstawienia. I się zaczęło gorączkowe oczekiwanie. Gdy wychodziła angielka wersja scenariusza byłam w Niemczech i walczyłam ze sobą, aby jej nie kupić. Po pierwszych doniesieniach cieszyłam się, że tego nie zrobiłam. 
Uwaga! Nie da się napisać o tej książce, bez ujawniana pewnych szczegółów, tzn. nawet nie czuję jak spoileruję. 


Harry Potter nigdy nie miał łatwego życia, a tym bardziej teraz, gdy jest przepracowanym urzędnikiem Ministerstwa Magii, mężem oraz ojcem trójki dzieci w wieku szkolnym.
Podczas gdy Harry zmaga się z natrętnie powracającymi widmami przeszłości, jego najmłodszy syn Albus musi zmierzyć się z rodzinnym dziedzictwem, które nigdy nie było jego własnym wyborem. Gdy przyszłość zaczyna złowróżbnie przypominać przeszłość, ojciec i syn muszą stawić czoło niewygodnej prawdzie: że ciemność nadchodzi czasem z zupełnie niespodziewanej strony.


Trudno jest znaleźć w internecie choć jedną naprawdę pochlebną recenzję "opowieści autorstwa J.K.Rowling, Jacka Thorne'a i Johna Tiffany'ego". Najczęściej powtarzającym się zarzutem, jest jej fanfikcyjny charakter. A to tylko czubek góry lodowej. Dla dobra psychiki czytającego i, aby nie zrujnować jego wyobrażenia o siedmiu wcześniejszych książkach, "Przeklęte Dziecko" najlepiej jest traktować jako kompletnie oddzielną, niezwiązaną z poprzednikami, opowieść. 


Pierwsze sceny powtarzają zakończenie "Insygniów śmierci", oczywiście w okrojonej wersji (nawet bardzo okrojonej - pisząc to, porównuję sobie te dwa fragmenty, ale skrócenie, to nie jakiś szczególny mankament [chociaż, niektóre szczegóły bardzo się nie zgadają, inne zostały zmienione], ale, tak czysto osobiście, liczyłam, że może Teddy Lupin pojawi się w sztuce), natomiast scena trzecia to początek nowej (choć nie zupełnie, jak się okazuje) historii. Albus Severus Potter i Scorpius Malfoy poznają się i od samego początku łączy ich nić porozumienia. 


Wróćmy jednak do bohaterów, których znamy. Przynajmniej teoretycznie. Gdzie się podziały ich charaktery? Czy to jeszcze są te same osoby, które znaliśmy czytając powieści? Nie wiem i nie. Ron stał się ciepłym kluchem, albo i gorzej. Gdzie jest "Dumbledore wiedział, że będziesz chciał wrócić" i wszystko, co te słowa ze sobą niosły. Autorzy opowieści zapomnieli (a może, choć nie wiem, czy to możliwe, wcale nie znali) poprzednie części. Czytając "Przeklęte Dziecko" ma się ogromne wątpliwości, czy J.K.Rowling w jakikolwiek sposób przyłożyła do powstania sztuki rękę. Dostajemy scenę, gdy Hermiona zamierza uderzyć Rona. Zamiast niego dostaje czytelnik, bo tak bardzo do niczego ten pomysł nie pasuje, że czytający kompletnie zostaje wybity z rytmu i nie jest w stanie, znów dać się wciągnąć w historię. Nawet jeśli miały być to żarty, a nie jestem przekonana, to ten krótki moment wypada bardzo źle. Harry. Jest mdły, irytujący i nie powinien mieć dzieci. O Ginny się nie będę wypowiadała, bo jej nie lubiłam od pierwszego zdania, w którym się pojawiła. Draco. On się zmienił, ale w całkiem prawdopodobny psychologicznie sposób. Osoby, które lubiły go w książkach (a nie powinny były, według autorki, bo to zły chłopiec był; Rowling nie wie, że dziewczynki w pewnym wieku, ciągnie do złych chłopców) teraz możliwe, że polubią go jeszcze bardziej (bo najlepiej jest, jak dziewczynce uda się tego faceta zmienić, ale takie rzeczy tylko w książkach). 


Nasi główni bohaterowie. Co do tego jednego wątpliwości nie ma, Albus i Scorpius są równorzędnymi postaciami. A nawet powiedziałabym, że Scorpius jest o pół tonu ważniejszy albo momentami odgrywa istotniejszą rolę. Ogólnie chłopak w życiu ma gorzej niż syn Harrego, a jednocześnie ich problemy są na tyle podobne, że musieli się zaprzyjaźnić. Zapałałam do niego sympatią, bo to taka niewinna postać, której bardzo łatwo współczuć. Albusowi nieco trudniej, gdyż, tak naprawdę, nie za bardzo wiadomo, na czym opiera się jego konflikt z ojcem. W trakcie sztuki pada dużo mocnych słów, których żałują tak Harry, jak i Albus, ale nie stanowią one wyjaśnienia, raczej są efektem. A wszystko zaczęło się, bo chłopak trafił do Slytherinu i musiał zmierzyć się, jak w opisie, z rodzinny dziedzictwem, tzn. jest wytykany palcami, bo nie pasuje do obrazka Potterów i zaprzyjaźnił się ze Scorpiusem.


Zasadnicza akcja opiera się na zmienianiu przeszłości i, co nieodzowne w tego typu przypadkach, trafianiu w alternatywne wersje przyszłości. Albus postanowił uratować Cedrika. Zamysł więcej niż intrygujący. Wykonanie więcej niż naciągane. A jednocześnie niesamowicie dobrze i szybko się to czyta. Tylko, jak zacznie się nad tym zastanawiać, to okazuje się, że durne to strasznie. Dodatkowo w scenariuszu pojawiają się postaci, które nie żyją od 22 lat. Wątpliwy przywilej historii o zmianie czasu i nowych wersji przyszłości. Swoje zadanie jednak spełniają, bo emocje wywołują niemałe.


Czytanie "Przeklętego Dziecka" to permanentna sinusoida uczuć, tak lekkiego sentymentu do poprzednich siedmiu części, jak i współczucia dla Scorpiusa i Albusa oraz racjonalnego, krytycznego podejścia do tego co się czyta, a co nie jest dobre.
Czytam jeden fanfik, akurat tak wypadło, że o Harrym Potterze. Nie znam się jednak na popularnych motywach fanowskiej twórczości, mogę się ich jedynie domyślać, nie jest to nic trudnego, ale nigdy nie interesowałam się nimi szczególnie. Być może dlatego, pomysł na ratowanie Cedrika, wydał mi się całkiem uzasadniony jako akcja sztuki. Do tego elementu nie potrafię się szczególnie przeczepić, bo dobrze mi się czytało. Nie twierdzę, że ma wiele sensu, ale, jeśli się pozwoli, można dać się wciągnąć w przygody Albusa i Scorpiusa.


Problem pojawił się później. O tym fanfikowym motywie słyszałam nieraz - Voldemort ma dziecko. Z nikim innym jak Bellatrix, bardziej oczywistej kandydatki nie było. I to mnie przerosło. Chociaż byłam na to gotowa, udało mi się ustrzec przed większością spoilerów, ale na ten wpadłam. Nawet nie mam siły rozwijać tego wątku. Może, gdyby się nie pojawił, "Przeklęte Dziecko" nie byłoby takie złe. Niestety, motyw zaistniał, córka się urodziła (przed bitwą o Hogwart - mam ochotę jeszcze raz przeczytać całe Insygnia i prześledzić, to co robiła Bellatrix i napisać, jak bardzo jest to nieprawdopodobne), ale bardziej niepotrzebnego elementu opowieści nie ma. A nawet bardziej, córka Voldemorta w niepotrzebności spokojnie może stawać w szranki z różnymi dziełami popkultury. I przypuszczam, że by wygrała.


Kolejną kwestią, jest to, jak wielką pożywkę dla kolejnych fanfików, fani będą mieli z "Przeklętego Dziecka". I nic nie pomoże, sugestia autorów, że Scorpius, bez wzajemności, od pierwszego roku kocha się w Rose Granger-Weasley (nie wspominałam, ale syn Draco jest nieco męską wersją Hermiony - mniej irytującą niż ona w pierwszych książkach, natomiast Rose to kopia mamy), bo wszyscy i tak będą go shipować z Albusem. Jakiś podstaw do tego można się doszukiwać, ale podejście ludzi do tematu, tylko udowadnia, że społeczeństwo ma problem z bliską, męską (chłopięcą) przyjaźnią.


Być może miłość ratuje bohaterów, ale raczej bohaterowie nie uratują miłości fanów. W scenariuszu sztuki mamy kumulację motywów siły miłości i siły przyjaźni. W powieściach też były to jedne z najważniejszych elementów, ale scenariusz bije je na głowę, szczególnie pod względem miłości. A nawet jeszcze szczegółowiej - skupiany się na miłości rodziców do ich dzieci. Konkretnie ojców do synów. I okazuje się, że być może jest ona nawet silniejsza, acz bardziej skomplikowana, niż miłość  matki do jej dziecka. Jednocześnie absolutnie nic z tego nie wynika, jest tylko jeszcze trudniejsze do przyjęcia jako uzasadnienie wydarzeń, niż to, że poświęcenie Lily sprawiło, że Harry przeżył. A fakt, że bohaterowie oglądają całą scenę morderstwa rodziców Harrego, z jakiegoś  powodu nie przenosząc się do przyszłości wcześniej, jest kompletnie niezrozumiałe.


Pomijając treść, książka jako książka, jest bardzo ładnie wydana. Mam tę przyjemność, że posiadam wersję z twardą okładką. Niepokoi jedynie napis na górze "Pierwsze wydanie scenariusza" co sugeruje, że będę kolejne (słyszałam, że coś takiego planowane jest po zakończeniu wystawiania sztuki, gdy okaże się, co sprawdziło się na scenie, co nie i jakie zmiany były wprowadzane na bieżąco). Motyw skrzydeł i piór pojawia się jako element charakterystyczny, jako ozdoby gałązki (różdżki?). Przy czym kompletnie, pod żadnym względem, nie pasuje do innych okładek.


Napisałam swoje, poczytałam trochę co pisali inni i większość recenzujących zgadza się, co do następujących kwestii: 1) córka Voldemorta, to jeden z najgorszych pomysłów ever; 2) Draco i Scorpius jako jedyni mają charakter; 3) charaktery wielkiej trójki są nie tylko niezgodne z książkami, ale także, nawet jako zupełnie nowe, się nie sprawdzają. Niektórzy twierdzą, że trzeba było iść za ciosem i zrobić ze Scorpisa i Albusa parę, ale ja totalnie widzę wesele Scorpiusa i Rose.  Rzeczą, której nie zauważyłam, a o której wspominają niektórzy recenzenci jest podobieństwo Harrego i Scorpiusa. Wiele osób wspomina też o wielkim potencjale, który nie tylko nie został wykorzystany, ale wręcz do tego stopnia zmarnowany, że całość jest kompletnie niepotrzebna. Inną rzeczą jest fakt, iż jest to scenariusz sztuki; dla mnie czytanie takiej formy literackiej nie jest żadnym problemem, ale zauważyłam, że dla ogromnej liczby osób to coś strasznego. Scenariusz odbiera nam opisy i powinniśmy nauczyć się, wyobrażania sobie świata przedstawionego na scenie. To z kolei, powinno sprawić, że nasza wyobraźnia pracuje jeszcze lepiej. Jest to jednak dość indywidualna sprawa.


Wiem jednak na pewno, że do "Harrego Pottera i Przeklętego Dziecka" powrócę jeszcze nie raz, M


PS. Dopiero jak przyszedł czas wstawiania zdjęć spostrzegłam, że to prawdopodobnie najdłuższa notka na blogu. 
PPS. Niedawno na zajęciach jeden z prowadzących powiedział nam, że jeśli ktoś nadużywa w tekście nawiasów, to oznacza, że nie potrafi go budować. Ups. Nie byłby ze mnie dumy.