Agata z naczytane bierze niedługo ślub i wymyśliła dla swoich koleżanek blogerek (co by nie musieć ich zapraszać na samo wydarzenie) super akcję - wypuściła w świat książkę oraz notes, aby zapisywać w nim życzenia i złote rady na nową drogę życia. Ponieważ Agata jest jedną z osób, z którą z blogów znamy się najdłużej, nie mogłam nie wziąć w niej udziału. Takim sposobem trafiła do mnie książka "Nigdy i na zawsze".
Pierwszy problem jest taki, albo lepiej ja mam, bo absolutnie nie tyczy się każdego czytelnika - otóż oglądam i bardzo lubię kanał Pawła Opydo "Złe książki", podoba mi się takie podejście do czytania. I w trakcie lektury "Nigdy i na zawsze" od pierwszych stron, miałam ochotę robić dokładnie to, co Paweł, bo materiału znalazłoby się bardzo dużo. Ale starałam się po części wyłączyć takie spojrzenie na tekst i próbowałam czytać go normalnie. Chociaż obawiam się, że jeszcze trochę i nic nie będę potrafiła przeczytać normalnie. Inna sprawa jest taka, że ostatnio czytam głównie rozważania na temat sonetów Sępa Szarzyńskiego. Wiedzieliście, że na temat dwóch wersów można napisać artykuł na 8 stron?
Początek nie jest zły. Dokładnie, nie jest zła pierwsza kartka, napisana z perspektywy chłopaka. Potem jest tylko źle. Punkt wyjścia wygląda następująco: bohaterka - Lucy - ma obsesję (tyle dobrze, że sama sobie z tego świetnie zdaje sprawę) od dwóch lat, na punkcie chłopaka, z którym nigdy nie rozmawiała, a gdy w dość dramatycznych okolicznościach w końcu dochodzi do jakieś konwersacji, na niej się nie kończy - nasi bohaterowie (spoiler) się całują. Ta książka gubi jakiekolwiek prawdopodobieństwo koło 10 strony. I ma to niewiele wspólnego z wyżej wspomnianą pierwszą kartką, która z tego wszystkiego powinna być najmniej prawdopodobna. I pocałunek przy pierwszym spotkaniu, to też nie jest taka wielka sprawa, ale wszystko dookoła jest zbyt naciągane, aby móc w to uwierzyć.
W książce występują 4 rodzaje narracji: dwie trzecioosobowe, ale z perspektywy odpowiednio dziewczyny i chłopaka, oraz pierwszoosobowa, w której mówi bohater, oraz dwa krótkie rozdzialiki, w których narratorką jest Constance. Albo w sumie i 5, bo jest też narracja trzecioosobowa, gdy bohaterowie są razem.
Bohater - Daniel, w którymś rozdziale mówi o tym, jak ważne jest pierwsze wrażenie (i ma mnóstwo podobnych równie odkrywczych przemyśleń). Otóż "Nigdy i na zawsze" robi fatalne pierwsze wrażenie, a potem jest nieco lepiej, pod warunkiem, że pominiemy rozdziały Lucy i nie będziemy zwracać uwagi na udające głębokie, przemyślenia Daniela na temat życia i śmierci, bo same opowieści z jego wcieleń to najlepsza część książki. Historia tego jak przez wszystkie lata szuka Sophii jest interesująca. Wydaje się, że zamysłem autorki było pokazanie tego że Daniel szukał Sophii w przeszłości, a teraz obecna Lucy, analogicznie, szuka go w teraźniejszości. Nie do końca Ann Brachares to wychodzi. Szczególnie jeśli chodzi o Lucy. Początkowo myślałam, że będzie to bohaterka irytująca, ale tak naprawdę jest ona po prostu zupełnie czytelnikowi obojętna, bo tak bardzo nie ma charakteru. Jest jak kukiełka, miotana emocjami.
Problemem jest też to, że książka jest przewidywalna. Nic się w niej nie dzieje, więc, gdy tylko pojawia się jakaś ciekawsza postać, bez trudu można dojść do wniosku, że musi namieszać i nawet można się łatwo domyślić w jaki sposób. Szkoda tylko, że w autorka nie podejmuje wysiłku lepszego umotywowania działań swoich bohaterów (i tych dobrych i złych) i klarowniejszego ich przedstawienia, bo czytelnik może się złapać na tym, że zastanawia się z jakiego powodu to wszystko się dzieje. Przedstawione są wydarzenia, nie ciąg przyczynowo-skutkowy, co utrudnia znalezienie nici zrozumienia dla bohaterów.
Daniela można polubić, gdy opowiada o swoich życiach i przeszłości, trochę trudniej, gdy narracja opisuje to, co robi w trzeciej osobie. Ogólnie to zadziwiające jak bardzo zmienia się styl autorki w zależności od tego, która narracja akurat jest prowadzona. Prawdę powiedziawszy nie wiem, czy podziwiać autorkę za te zmiany, czy raczej stwierdzić, że nie był to dobry pomysł, bo ze wszystkich naprawdę udała jej się tylko ta jedna - Daniela. Poza tym tak zupełnie subiektywnie, polubiłam Daniela, bo w narracji Lucy pojawiła się informacje, że pisze sonety Szekspira z pamięci, a druga sprawa interesował/interesuje się lotnictwem. Ale jest też bardzo samolubną postacią.
Ostatnia rzecz. W "Nigdy i na zawsze" nie czuć miłość, romantyzmu, ani niczego podobnego. Może oprócz wątku z Constance, ale to wszystko. To nie jest urzekająca historia o uczuciu, nawet na polu tych romantycznych poszukiwań. Jeśli autorka chciałaby się podszkolić w tym wątku, to całkiem dobrzy w szukaniu i znajdywaniu są Snow White i Charming z "Once Upon A Time", można brać z nich przykład. Najbardziej w tej całej miłości gryzie, to że została ona zrodzona z poczucia winy i nie wiadomo, gdzie się kończy chęć zadośćuczynienia a zaczyna 'normalne' uczucie.
Nie porwała mnie ta historia, za dużo w niej nieścisłości i nieprawdopodobieństa. Nawet zakończenie nie robi wrażenia, a chyba miało.
Trzymajcie się, M