M i praktyki

Hello!
W niedzielę skończyłam praktyki w Ostrołęckim Centrum Kultury i była to jedna z najfajniejszych rzeczy w moim życiu. 


Nie pamiętam kiedy dokładnie wpadłam na pomysł, że mogłabym odbyć praktyki u siebie na miejscu, w OCK, ale była to doskonała myśl. Chciałam spędzić w domu jak najwięcej czasu, a wiedziałam, że będę 6 tygodni w Niemczech. Napisałam email do działu Marketingu i Promocji, i zamiast negatywnej odpowiedzi, otrzymałam prośbę o szczegóły, liczbę godzin, itp. Nawet nie wiecie jak się ucieszyłam, gdy w kolejnej wiadomości przeczytałam, aby złożyć wniosek i będziemy umawiać się na termin kiedy mogę zacząć. Ponad tydzień chodziłam i wszystkim się chwaliłam. 

Muszę się przyznać, że myślałam, że tylko ja jestem taka pomysłowa, aby mieć praktyki w OCK, ale nie byłam pierwszą praktykantką. Nawet w tym samym czasie, co ja był pan na stażu (którego widziałam i nawet z nim pracowałam) oraz jakaś druga dziewczyna (której nie widziałam, ale podobno była). 

W weekend przed pierwszym dniem denerwowałam się bardzo. Niestety nie mam cudownego daru podchodzenia do rzeczy na zasadzie wyzwania, przygody i ciekawego doświadczenia, zamiast tego się martwię, denerwuję i stresuję. Najczęściej niepotrzebnie, bo wszystko się jakoś układa, ale to po prostu naturalna reakcja organizmu, nawet jak sobie wmówię, że będzie dobrze. A tutaj miało mnie czekać coś zupełnie nowego i nie miałam pojęcia co. Mogę się oszukiwać, ale nie znoszę tego co nieznane, nie wiadomo jakie będzie i niezaplanowane, w niespodzianki też nie jestem najlepsza. Wolę wiedzieć z góry (i najlepiej z dużym wyprzedzeniem) co i jak. Ale wróćmy do praktyk. Oczywiście okazało się, że to nic strasznego, a jedną z ich ciekawszych części była praca w kinie. Nic nadzwyczajnego - sprawdzanie biletów, a po sensie ewentualnie posprzątanie sali, nauczyłam się też sprzedawać i rezerwować bilety i podpatrywałam pracę przy kasie.

Dzięki temu obejrzałam filmy, których w innych okolicznościach pewnie bym nie zobaczyła ("Julietta" - opis ma się praktycznie nijak do tego co w filmie, bohaterka nieszczególnie aktywnie szuka córki; "Nowe przygody Alladyna", o których popełniłam nawet osobny wpis; "Smoleńsk", bo się nadarzyła okazja; "Nerve" chociaż nie znoszę Emmy Roberts, film naprawdę nie był najgorszy; "Bridget Jones 3" i śmiać się nie przeszkodził nawet fakt, że nie widziałam dwóch poprzednich części i "Sługi boże", o którym nawet nie wiedziałam, że powstaje dopóki nie poszłam pracować do kina). Zostając na moment przy "Smoleńsku" - mam niemałą zagwostkę dotyczącą jedzenia bądź niejedzenia w kinie. Daleka jestem od tego by komuś zakazywać, rozumiem, że popcorn to pewien element rytuału wyjścia do kina itd. a jednocześnie mam wrażenie, że są pewne filmy, na których być może jednak popcorn nie wypada. I być możne właśnie takim filmem jest "Smoleńsk". Z drugiej (albo i trzeciej) strony przecież kino to nie teatr, jedzenie nie jest wyrazem braku szacunku (a może jest?) przecież ani reżyser, ani aktorzy tego nie widzą. To niejedzenie być może pewnego rodzaju pokazaniem szacunku do historii przedstawionej (i nie chodzi tu o tę nieszczęsną dziennikarkę i jej śledztwo, ale o fakt, że tam zginęli ludzie). Ale tu znów jest problem, czy to powinno w takim razie odnosić się do wszystkich filmów gdzie ktoś ginie (oni i tak nie widzą co robimy na sali kinowej - chyba, że widzą i wtedy dopiero byłoby ciekawie), czy tylko takich, które oparte są na prawdziwych wydarzeniach. Bo już innym elementem tej dyskusji jest to czy współwidzowie szanują siebie nawzajem jedząc w kinie, ale tę kwestię zostawmy na kiedy indziej.  Zdecydowana większość osób, która przyszła obejrzeć ten film nie wnosiła popcornu. Podobną sytuację pamiętam z seansu filmu "Bogowie", gdzie też popcornowych ludzi praktycznie nie było. Co Wy sądzicie o jedzeniu w kinie?

Wszystkie panie i panowie, z którymi miałam do czynienia w trakcie praktyk, byli to przemili ludzie. Z jednym wyjątkiem. Gdy niczego się nie spodziewałam jedna z pań po rozmowie ze mną stwierdziła, że nie nadaję się do pracy w kulturze. Ale od początku. Rozmawiałam z panią między innymi na temat, tego że nie wyglądam na swój wiek, ale za to wyglądam jakbym była zaskoczona, smutna i zaraz miała się rozpłakać jednocześnie. Niektórzy mają Resting Bitch Face, a ja mam chyba jakąś ulepszoną wersję. Pani chyba myślała, że nie mam w domu lustra i sobie nie zdaję sprawy. Cóż, mam i doskonale wiem jak wyglądam, ale na rysy twarzy pod tym względem nic nie poradzę. To był jednak tylko początek. Potem zaczęło się czepianie mojego charakteru. Jestem osobą nieśmiałą i raczej wycofaną, ale jak muszę, to zrobię naprawdę wiele. Ale pani stwierdziła, że skoro nie potrafię wpaść do biura cała w skowronkach, pytając się wszystkich "co tam?" i z jeszcze większym entuzjazmem "co mam robić?" to nie nadaję się do pracy w kulturze. Być może nie powinnam tego brać do siebie. Jedna wzięłam, bo doskonale zdaję sobie sprawę z mojego charakteru. Troszkę się załamałam. Na szczęście inne panie, szczególnie moja opiekunka, uważały (i mam nadzieję, uważają nadal) inaczej. 

To oczywiście tylko mały wycinek, ale chciałam bardziej podzielić się emocjami niż pracą, a z InQbatora jest oddzielna relacja tu.

Trzymajcie się, M